Z samego rana odebraliśmy motocykle, pożegnaliśmy się z Dominikiem i Laurancem, i zaszyliśmy na tyłach backpackerskiego hostelu, do którego to Boxery zostały nam przyprowadzone. Madziula dwudziestogodzinny kurs motocyklowy zakończyła we wrześniu. Musiała więc siąść na motor i przypomnieć sobie krok po kroku wszystkie manewry. Ruszanie, zawracanie, hamowanie, niezliczone kółka. Z każdą minutą czuła się co raz pewniej. W końcu przywiązaliśmy nasze plecaki do siedzeń pasażera i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie, dzięki pomocy pewnej białej turystki z Kanady. Przy okazji okazało się, że Siena jedzie następnego dnia do Masindi (jakieś 215km od Kampali), a więc w to samo miejsce co my. Masindi leży u wrót do Parku Narodowego Wodospadu Murchisona, w którym chcieliśmy wybrać się na jednodniowe safari.
A wiÄ™c zaczynamy, i to z wysokiego c. Ruch w Kampali jest nieprawdopodobnie chaotyczny, wiÄ™c nawet dla doÅ›wiadczonych kierowców stanowi wyzwanie. Jak tu szybko wÅ‚Ä…czyć siÄ™ do ruchu, jak bezpiecznie skrÄ™cić w prawo (pamiÄ™tajmy – ruch lewostronny!)? Madziula nie wiadomo czy bardziej skoncentrowana czy przerażona, trzymaÅ‚a siÄ™ blisko mojego motoru, jednak w pewnych momentach byÅ‚o naprawdÄ™ emocjonujÄ…co. Na szczęście kierowcy widzieli co siÄ™ dzieje, nie dość że pierwsza kobieta na motocyklu w Ugandzie, to jeszcze biaÅ‚a, i być może z troski o swoje bezpieczeÅ„stwo potrafili ten jeden raz w życiu przystanąć i przepuÅ›cić MagdÄ™.
Staraliśmy się unikać zatłoczonych ulic i skrzyżowań. I dalej już było tylko lepiej i łatwiej, choć przeżyliśmy chwilę grozy kiedy to pierwszy raz minęliśmy jadący z naprzeciwka autobus. Taki pojazd ma w tym kraju absolutne pierwszeństwo i kto mu nie ustąpi, tego żywot krótki.
Im dalej od Kampali, tym mniej zabudowań, mniej ruchu i co raz mniej intensywnej zieleni. Za to co raz więcej Polaków. Od Jadzi, z którą chodziłem do szkoły muzycznej, dostaliśmy kontakt do Wojtka - młodego Franciszkanina, który jest na misji pod Kampalą w niewielkiej miejscowości Matugga. Oprócz Wojtka jest jeszcze dwójka Polaków: Szymon, i Adam, który przyjechał poprzedniego dnia. Wojtek pokazał nam dopiero co oddany budynek zakonu, porządnie i skromnie wykończony, jednak na tle otaczającej architektury bił w oczy europejskością. Obok budowana jest szkoła z boardingiem, w której dzieci będą się uczyć i mieszkać. Dopiero później przyjdzie czas na kościół - póki co msze odbywają się w tymczasowej kaplicy. Strasznie miłe spotkanie. Tematów do rozmowy oczywiście tysiące i moglibyśmy pewnie spędzić ze dwa dni na miejscu, ale chcieliśmy jechać dalej na północ.
Wojtek |
Wojtek zapewniał, że do Masindi droga jest prosta, pusta, i zdążymy dojechać jeszcze tego samego dnia. Polecił jeszcze wypatrywać wielkiego krzyża po prawej stronie drogi koło miejscowości Kakoge - tam jest kolejna misja franciszkanów.
I jakoś tak wyszło, że u tych franciszkanów w Kakoge na noc zostaliśmy. Zajechaliśmy bez żadnych oczekiwań, po prostu chętni zobaczenia misji nieco od środka.
Natrafiliśmy na ojca Stanisława, który ma obecnie 80 lat i trzyma się fantastycznie. Kapłanem jest od ponad 50 lat, a od ponad 30 lat przebywa na misji w Afryce. Przed Ugandą spędził wiele lat w Zambii, ale do Polski już nie wróci - próbował i wrócił ponownie do Kakoge. Ojciec Stanisław oprowadził nas po misji i uchylił rąbka tajemnicy afrykańskiej przyrody. Opowiadał o pladze termitów i wytrwale rozgrzebywał termitiery aż znalazł małego białego robaka. Odkryć było więcej ze ananasy rosną na krzaczku, a nie jak kokos na drzewie, a groby na cmentarzu są dla bezpieczeństwa. Ojcowie kiedyś zastanawiali sie czy starych grobów nie przenieść dalej od klasztoru, ale uznali ze musza zostać. Żaden złodziej nie odważy się wejść w nocy na teren gdzie pochowani są zmarli. Jakby co jest jeszcze spuszczany na noc wielki owczarek, który łasi się do białych, ujada zaś do czarnych. Ale wracając do śmierci: pewnego razu gosposia poszła do lasu z xxx i pech chciał ze dostał zawału i padł na jej stopy. Dziewczyna po tym wydarzeniu bała sie spać sama w pokoju przez najbliższe tygodnie. Kogo sie bała? Ludzi. Bo jak Afrykańczyk umiera, to musiała być tego przyczyna. Wciąż na wsiach są tzw. witch doktorzy, czyli po polsku chyba zaklinacze, którzy specjalizują sie w orzekaniu, kto śmierci winny. Idzie procesja z ciałem osoby przez wioskę, ludzie śpiewają a kiedy zaklinacz prowadzący procesję prowadzi ludzi do konkretnego domu, to znaczy ze jego mieszkaniec winny jest śmierci. Zdarzają sie lincze, ale często można sie wykupić. Znajomemu ojca Stanisława taki zaklinacz wszedł kiedyś do domu, to po policję zadzwonił, ale okup w postaci blachy z dachu zapłacić musiał.
Zamiast zaklinacza spotkaliśmy na misji Gosię, która zebrała w Polsce leki na typowe choroby i przyjechała z nimi leczyć Ugandyjczyków. Jeden z ojców wiezie dżipem Gosie do wioski, tam wieści się szybko rozchodzą i po całym dniu przyjmowania pacjentów niewiele leków zostaje, więc Gosia dokupuje je na miejscu.
Ojciec Stanisław, w tle krzyże-obrońcy |
Po miłym wieczorze spędzonym na rozmowach przy okrągłym stole w jadalni i dobrze odespanej nocy przyszła pora pożegnać się z klasztorem, który żyje przecież swoim rytmicznym życiem, i wyruszyć w drogę do Masindi.
Odcinek jak z Kielc do Krakowa, tyle że przy znikomym ruchu i fantastycznym asfalcie niedawno położonym na prostej jak drut drodze był czystą przyjemnością. Jechaliśmy przez otwarte, lekko pofalowane tereny, przystawaliśmy przy kopcach termitów, i oczywiście na mostach nad rzekami. Wiadomo że tam koncentracja fauny jest największa, więc jakoś naiwnie staraliśmy się wypatrzeć jakieś wielkie zwierzaki. Ale czas na nie miał dopiero nadejść.
Pozdrawiamy!
M&M